Górski Maraton Ślężański po raz drugi – relacja Radka Puchały

Ranek jest chłodny i bezchmurny. Jesienne słońce, choć daje już mało ciepła, pięknie osuszyło ślężańskie szlaki – pogoda do biegania wymarzona.

Pod Wieżycą stoi już tłum biegaczy, jedni rozgadani, witają się wylewnie, inni rozgrzewają się skoncentrowani. Grzesiu Krupa przy mikrofonie podaje ostatnie wskazówki odnośnie oznaczenia tras.

To będzie mój drugi górski maraton. W zeszłym roku byłem debiutantem i nie bardzo wiedziałem co mnie czeka. Teraz już wiem. Zmiany? Litr wody we flaskach. Będzie przez to ciężej, wolniej, ale najważniejsze by się nie odwodnić. Mogę biec bez wody maksymalnie 2 godziny, później jest już zawsze równia pochyła, tak więc zaciskam dzisiaj zęby i wkładam na siebie biegowy plecaczek. Maraton na lekko? – owszem – ale nie górski.

Pamiątkowe zdjęcie przed startem / fot. Krzysztof Tatrocki

 

Końcowe odliczanie. Obok stoi Mariusz Kupczak, narzeka na zapchane zatoki, ale nie daję się na to nabrać. Nawet jak jest przeziębiony to będzie walczył do końca – nie byłby Mańkiem, gdyby odpuścił trailowy bieg koło swojego komina. Gdzieś dalej ustawił się Marcin Wróbel – nauczyciel klarnetu Ani Bagińskiej, a zarazem nasz główny rywal w maratonie. W końcu miałem okazję go poznać. Wcześniej mijaliśmy się czasem podczas zawodów, na biegowych trasach, a raz nawet na podium.

Obydwaj wydają się być mocniejsi, niż przed rokiem. Maniuś zaliczył w tym roku dwa pudła open w maratonach górskich, Marcin wygrał Ultra Chojnik i Półmaraton Wiślański. Ja też się czuję mocniejszy. Rekordowy pułap tlenowy na Garminie, poprawiona prędkość na zbiegach, a w ostatnich tygodniach po raz pierwszy w tym roku pojawiła się nawet siła na podejściach.

Cel minimum? – poprawić wynik z zeszłego roku. Cel maximum – zejść poniżej 3h 50min, czyli urwać średnio 5 sekund na każdym kilometrze.

Koniec odliczania, słychać huk startera, wpadamy w dym rac, a później przed oczami jest już tylko widmo Ślęży i leśna droga pokryta suchymi liśćmi.

Start Ślężańskiego Festiwalu Biegowego / fot. Jacek Bagiński

 

Początek jest spokojny, niemal leniwy. Jakiś gorącokrwisty zawodnik w żółtej koszulce wysuwa się na prowadzenie i odstawia stawkę o dobrych kilkadziesiąt metrów. Patrzymy na tę brawurową szarżę z politowaniem, tym bardziej, że czołówka skupiona wokół faworytów półmaratonu: Bartka Przedwojewskiego, Pavla Brydla i młodego Marcina Kubicy, nadal biegnie spokojnie.

– On pewnie na dychę! – ktoś głośno komentuje.

– Za chwilę go odetnie – dodaje ktoś inny.

Słowa okazują się prorocze. Podbieg na Ślężę, tutaj jeszcze łagodny, brawury nie wybacza.

Stawka powoli się rozciąga. Elita jest już daleko w przodzie. Bartek Wojsław również. Biegnę z Mariuszem. Skarży mi się, że mu flegma z zatok schodzi. Nie martw się Maniuś, przy takiej wentylacji za kilka kilometrów twoje zatoki będą jak marzenie laryngologa.

Z tyłu słychać Wojtka Franaszczuka, który wita wielkiego mistrza i pyta o rady na bieg.

Z kim on rozmawia?

Okazuje się, że Krystian Ogły się do nas przyłączył, choć biegnie bez numeru. Sami swoi.

Tempo jest lekkie tylko z pozoru. Spoglądam na puls – wyższy niż przed rokiem. Trzeba zwolnić, ale jak tu zwalniać skoro nogi tak pięknie niosą. Obok mnie pojawia się czerwona koszulka Marcina Wróbla. Biegnie z pozoru spokojnie, ale jego długie kroki dają mu przewagę na podbiegu. Przez jakiś czas biegnę jego rytmem, ale kiedy pulsometr bije po oczach liczbą 170, odpuszczam. To nawet nie jest jeszcze trzeci kilometr. Czerwona koszulka stopniowo oddala się. Pokazuję ją tylko Mańkowi, tak na wszelki wypadek, by wiedział kogo ma gonić.

Za rozdrożem jest pierwsza ściana – niebieska. Tutaj wszyscy już idą (elita półmaratońska może biegnie, ale tego nie widzę). Mariusz z Wojtkiem powoli oddalają się, ja zostaję nieco z tyłu razem z Pawłem Trojnarem i Krystianem.

Na Ślęży dwa kubki wody i dalej w drogę. Na schodach kościoła jeszcze widzę Mariusza. Nie jest źle, przed rokiem strata była większa.

Skalną Percią biegnie mi się w tym roku łatwiej. Po oznaczaniu trasy nie mam niepewności, że zgubię trasę, co stało się przed rokiem. Mimo to kilku zawodników mnie wyprzedza. Oni biegną półmaraton i dychę, muszą bardziej ryzykować, ja tak bardzo nie muszę. Jest to jednak nieco deprymujące, więc staram się biec szybciej.

Błąd.

Na końcowym odcinku Skalnej Perci, dosłownie na dwóch ostatnich głazach, tracę równowagę. Nie pamiętam nawet jak to się dokładnie stało:

Ułamek sekundy. Zaburzony balans. Intuicyjny odruch. Kontakt ze chropowatą ślężańską skałą. Przeorana skóra na nodze. Przewrót przez głaz. Kolejny kontakt z kamieniem, tym razem ręka i zdarta skóra dłoni. Krew. Paweł Trojnar, pytający czy nic mi nie jest.

Staję na nogi i biegnę dalej. W międzyczasie analiza szkód. Zdarta skóra na obu nogach i ręce. Ból piszczeli wskazuje, że tam pod opaską kompresyjną jest jeszcze więcej krwi, której na szczęście nie widzę. Ale kości i mięśnie chyba całe.

Przed oczami stają mi slajdy z prezentacji Krystiana Ogłego i jego „rany bojowe”. W porównaniu z nimi, te moje nie wyglądają tak źle. Za chwilę do obrazu dochodzi dźwięk – słowa Rafała Bielawy: „Masz otwarte złamanie? Nie? No to biegniesz dalej.”

No to biegnę dalej. Akurat napataczam się na fotografa. Nie wiem czy zrobił mi zdjęcie, jeżeli tak to będę wyglądać na nim żałośnie. Krew, ślina spływająca z ust, i prowizoryczny opatrunek z buffa zaplecionego na nadgarstku. Dłoń piecze paskudnie.

Dalej zbiegam nieco ostrożniej, ale tylko przez chwilę. Potem jest już zakręt w prawo i Droga Piotra Własta. W zeszłym roku tu źle stanąłem i zwolniłem, by stopa doszła do siebie. Teraz stopom nic nie dolega, więc cisnę w dół.

Pierwszy kilometr zbiegu wychodzi 3’20, drugi 3’30… jest dobrze, nawet bardzo dobrze, tym bardziej, że nie czuję abym biegł aż tak szybko. Tętno też nieco się uspokoiło.

Wpadam na metę „dziesiątki” – na zegarze jest 54:55 – trzy minuty szybciej niż przed rokiem. Trochę nie dowierzam. Teraz wystarczy tylko utrzymać tempo z zeszłego roku i cel jest w zasięgu.

Zatrzymuje się na punkcie u Karoliny Lachtery. Dwa kubki wody i biegnę dalej. Ania Franaszczuk wskazuje mi drogę, którą znam na pamięć.

Maniek daleko? – pytam jej.

Daleko – odpowiada.

Niezbyt parlamentarne słowa wyrywają mi się z ust. Jakim cudem? Biegnę w tempie Jacka Sobasa z zeszłego roku, a on jest jeszcze tyle przede mną?

Na szczęście pojęcie „daleko” według Ani Franaszczuk to mniej niż 3 minuty, które sugeruje mi wyobraźnia. Na zboczu Gozdnicy miga mi oliwkowa koszulka KB Sobótka. Maniek jednak jest człowiekiem.

Doganiam go bardzo powoli. Przed Gozdnicą mam 30 sekund straty. Po dwóch, może trzech kilometrach jest już na wyciągnięcie ręki. Maniek biegnie ładnie technicznie – wyprostowana sylwetka, łopatki razem. Nawet pan Heniu Załęski by się takiej sylwetki nie powstydził.

Trasa jest tu niemal płaska. Kolejne kilometry biegniemy razem. Podobno Marcin Wróbel jest niedaleko, ale czerwonej koszulki na horyzoncie nie widzę. Moje tętno jest już stabilne w okolicach 160, ale wciąż mam nieco obaw, bo pierwsza dycha była zbyt mocna.

W okolicach 15 km zaczynam biec trochę szybciej. Gdzie mam robić przewagę, jak nie na płaskim. Maniuś zostaje odrobinę w tyle, ale cały czas kontroluje sytuację, podążając kilkanaście metrów za mną niczym cień.

Na 20 km jest wodopój. Kubek wody, kubek coli i banan na drogę. Na zegarku 1h 41min – 5 minut szybciej niż przed rokiem. Jest bardzo dobrze. Strata do Marcina Wróbla około 3 minut, dużo, tym bardziej, że to góral i ultras, więc nie ma co liczyć, że druga Ślęża go złamie. Wybiegam z punktu wtedy, kiedy Maniek do niego wbiega. Kilka sekund przewagi – tyle co nic.

Od czasu do czasu czuję już moje czwórki. Ile jeszcze wytrzymają? Nie chce o tym myśleć. Kolejny żel, kolejny łyk wody. Pilnuję się bardzo. Na Tąpadłej flaski muszą być już puste. Taki jest plan.

Kolejne pięć płaskich kilometrów. Trzeba powiększyć przewagę, bo na schodach Mariusz będzie mocniejszy. Częściowo mi się to udaje. Podejście po skalnych schodach nie wydaje się być tak tragiczne jak w zeszłym roku. Oliwkowa koszulka miga co rusz gdzieś w dole, ale moja przewaga nie maleje. Fala optymizmu dodaje mi skrzydeł.

Zbieg ze Skalnej znam dobrze. To zwykle tu, choć rzadko, trenuję techniczne zbiegi. Na świeżych nogach ten odcinek potrafię zbiec w trzy minuty. Jednak nogi na 27-mym kilometrze nie są świeże, do tego gdy noga uderza o kamień łapie mnie skurcz w podudziu. Mam wrażenie jakbym biegł bardzo wolno i tak pewnie jest – kilkadziesiąt sekund wolniej niż zwykle.

Na końcu zbiegu słyszę tupot stóp. Jest Maniek. Tuż za mną. Optymizm mnie opuszcza.

A więc wszystko rozegra się na drugiej Ślęży – pierwsza myśl.

Jak nie zrobię wyraźnej przewagi do tego czasu, to nie mam szans – myśl druga.

Na szczęście kolejne kilometry są znowu dość płaskie. Rozpoczynam swą ucieczkę od nowa.

Punkt na Tąpadłej tętni życiem. Hubert Kwaśniewski i zespół Siła Ogra zrobili wyśmienitą oprawę. Jest muzyka, jest doping, jest paśnik. Mieszanka idealna, szczególnie gdy ma się w nogach 29 km.

Punkt żywieniowy na Przełęczy Tąpadła / fot. Jacek Bagiński. 

 

Zostawiam na punkcie kamizelkę z flaskami, dwa kubki wody wypijam na miejscu, i biegnę dalej. Kamizelkę odbiorę jak będę wracał, a póki co Radunia ma być na lekko. Zostawiam tylko jeden żel w kieszeni. Pit stop jest wyjątkowo krótki. W zeszłym roku przystanąłem tu na dłuższą chwilę, pogadałem, zatankowałem. Tym razem ledwie dwie sekundy i dalej w drogę. Mańka jeszcze nie ma, jest za to nadzieja, że uda mi się przed nim uciec.

Uwielbiam biegać na lekko. Nie wiem czy to siła sugestii, czy tych kilkaset gram robi różnicę, ale na Radunię wręcz frunę, jakbym złapał drugi oddech. Procentują długie wakacyjne treningi. Wtedy zwykle drugą połowę biegło mi się lepiej, dopóki nie dopadło mnie odwodnienie. Dzisiaj jednak odwodniony nie jestem, pilnowałem się mocno, i dzięki temu Radunia poddaje się bez walki.

Zostaje ostatnie 10 km. Zbiegam dynamicznie – zegarek pokazuje tempo 3’42. Decyduję się biec na lekko już do końca. Nie jestem odwodniony, a po drodze będą jeszcze dwa punkty z piciem. Po dwa kubki wody na każdym, plus ostatni żel, to wystarczy do końca.

Mariusza od jakiegoś czasu już nie widzę, choć ciągle mam wrażenie jakby był tuż za mną. Przebiegam znowu przez punkt na Tąpadłej. Zatankowana kamizelka już na mnie czeka, jak świeże opony w pit stopie F1. Pomiędzy jednym a drugim kubkiem wody mówię, że biegnę już do końca na lekko i dziękuję za napełnienie flasek. Plecak będzie czekał na mnie na mecie. Perfekcyjny serwis.

Strata do Marcina Wróbla ani drgnie, wciąż 3 minuty. Nie myślę nawet, by go gonić. Liczy się tylko Maniek. Ostatnie dwa płaskie kilometry robię w okolicach 4’30, a potem kolejna ściana, tym razem czerwona.

W zeszłym roku bardzo już tu cierpiałem. W tym roku staram się iść lekko, bez zbytniego pośpiechu, długie kroki, ręce na udach. Czuję się trochę jak turysta na niedzielnym spacerze, a jednocześnie mam świadomość, że moje tempo jest całkiem niezłe, wychodzi 12’ podczas gdy w zeszłym roku było powyżej 13’. Szczyt Ślęży też nie boli już tak jak ostatnio. Kubek wody, kubek coli, a potem już tylko w dół.

Mańka nie widać. Byle tylko przebrnąć przez te kamienne. Byle wytrzymać do czarnego szlaku, potem już nikt mnie nie dogoni. Skurcze dają o sobie znać od czasu do czasu, ale w dalszym ciągu mogę biec. Mięśnie cierpią na kamieniach czerwonego szlaku. Wymijam turystów, a czasem półmaratończyków. Na kamiennych płytach jest nieco lepiej, ten odcinek akurat potrafię zbiegać.

Potem są znowu kamienne wąwozy i tempo siada. Cały czas mam wrażenie jakby słyszał czyjeś kroki, które mnie doganiają. To nie kroki, to mój numer się obija o moje plecy.

Mijam Pannę z Rybą. Jest już tak blisko, ale wtedy znowu dobiega mnie odgłos chrzęszczących kamieni. Tym razem ktoś naprawdę mnie dogania, i to bardzo szybko.

Nie… A było już tak blisko.

Obok mnie przejeżdża rower górski.

Poniżej wiaty zbieg jest już łagodniejszy i bez kamieni. Takie lubię dużo bardziej. Na takich mogę przycisnąć. Wiem, że już mnie nikt nie dogoni. Udało się. Przedostatni kilometr robię w tempie 3’48, ostatni na czarnym szlaku 3’33. Potem jest już meta. Zegar wskazuje 3h 40min.

Ile? – nie wierzę. 13 minut szybciej niż w zeszłym roku.

Na mecie czeka już Ania, uśmiechnięta od ucha do ucha. Jej też dobrze poszło.

Jestem drugi OPEN. Strata do Marcin Wróbla wyniosła tylko 2 minuty. Niby niewiele, ale nie bardzo wiem gdzie mógłbym je urwać.

Mariusz przybiega z czasem 3h 47min – wciąż lepszym niż ubiegłoroczny rekord trasy. Na metę wbiega dynamicznie, ale gdy tylko mija magiczną linię, jakby ścięło go z nóg.

A może to medal jest taki ciężki? Znajomi wolontariusze biorą pod ręce i pomagają mu dość do jakiegoś spłachetka trawy, gdzie mógłby odpocząć. W zeszłym roku podobno wyglądałem jeszcze gorzej.

7 minut – a ja przez cały ten czas myślałem, że jest krok za mną.

Podium maratonu w tym roku wygląda wyjątkowo pięknie – II i III miejsce OPEN dla KB Sobótka. Tak dobrze jeszcze nie było.

Podium Górskiego Maratonu Ślężańskiego 2018 – klasyfikacja OPEN mężczyzn / fot. Jacek Bagiński

 

Piękny medal autorstwa Grzesia Krupy. Ślężański niedźwiedź łatwo skóry nie oddał.

Źródło: Strona internetowa Klubu Biegacza Sobótka www.kbsobotka.pl

KOMENTARZE DODAJ KOMENTARZ

Skomentuj to

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *