Poziom 37’, czyli konsekwentne i uparte bicie głową w mur
Większość biegowych relacji można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza to te pozytywne, opisujące mniejsze lub większe sukcesy. Tych jest najwięcej, bo właśnie wtedy, po udanych zawodach, gdy adrenalina jeszcze wibruje w żyłach i nie pozwala zasnąć, pisze się najłatwiej i najchętniej. Sukces, szczególnie gdy osiągnięty po tygodniach przygotowań, ciężkiej walce, często z dramaturgią w tle, smakuje najlepiej. Druga kategoria to historie smutniejsze, najczęściej takie gdy kontuzja, bądź inne okoliczności przyrody, pozbawiły biegacza sukcesu. Tych relacji jest mniej, bo trudniej się niepowodzeniami dzielić. Są tacy, którzy wolą wylać swój żal na zewnątrz by otrzymać w zamian wsparcie i motywacje do powrotu, inni preferują przetrawić swoją porażkę w samotności.Ten tekst nie będzie należał do żadnej z powyższych kategorii. Jest to opis szarej codzienności biegowej z którą każdy, prędzej czy później, na pewno się zetknie. Będzie o tych mało spektakularnych chwilach, kiedy osiąga się pewien poziom sportowy, który za nic świecie nie chce dać się przeskoczyć. Malo spektakularnych, bo czy bicie głową w mur, szczególnie bez powodzenia, można nazwać spektakularnym?
U mnie takim zaklętym poziomem jest granica 37’ na 10 km. To bariera, którą od półtora roku próbuję pokonać i za nic w świecie się nie udaje. Pomimo dużego progresu na innych dystansach, 37′ pozostaje granicą zaczarowaną dla mnie, a z każdą kolejną bezowocną próbą jej pokonania zaczyna się jawić jak coś nieosiągalnego, choć doskonale wiem, że wcale tak nie jest. Wszak jest na wyciągniecie reki
10 km jest to dystans bardzo popularny. Biegów takich jest mnóstwo. Dystans jest dobry zarówno dla zupełnych amatorów, rozpoczynających swoja przygodę z bieganiem, dla których samo ukończenie takiego biegu jest często olbrzymią satysfakcja, jak i dla doświadczonych maratończyków, którzy mogą na nim przetestować swoja formę, nie ryzykując zbyt dużego przeciążenia w trakcie przygotowań do docelowego startu.
Dla mnie również ten dystans był debiutem w biegach długich. Niespełna 3 lata temu, zaledwie po kilku tygodniach od rozpoczęcia aktywności, którą przy dużej dawce dobrej woli można by nazwać treningami biegowymi, wystartowałem w 3. Sobótczańskiej Dziesiątce. Nabiegałem wówczas 51 minut i cieszyłem się z tego wyniku jak dziecko. Do tej pory pamiętam, jak na końcowym podbiegu na Garncarskiej, bo jeszcze wtedy biegliśmy starą trasą, Halinka Radzikowska, która kilka minut wcześniej skończyła swój bieg, przyszła kibicować i krzyczała do nas, byśmy nie odpuszczali. Nie znalem jej jeszcze wtedy osobiście, a będąc w owym czasie amatorem kanapowcem z niezłymi perspektywami na rozwój mięśnia piwnego, taka Halinka w swoim kusym topie, brakiem tkanki tłuszczowej oraz wyrzeźbionymi mięśniami brzucha, jawiła się mi niczym półbogini. Sam fakt, że chciało jej się pofatygować do nas, marnych amatorów, by nas wesprzeć, był niesamowity.
Jakby ktoś mi wtedy powiedział, że w niespełna rok będę biegał na podobnym poziomie, to nie uwierzyłbym. Do dzisiaj nie wierze.
Po tym debiucie moja forma nie tyle wystrzeliła w góre, co wybuchła. Bywało, że z tygodnia na tydzień rekord życiowy topniał o 3 minuty i nie był to pojedynczy epizod, a stały trend: Strzelin 48’, Wrocław 45’, Trzebnica 42’, Mokrzeszów 39’, Laiden 38’. Jak to sobie przypominam to zazdroszczę wszystkim początkującym biegaczom, bo na tym etapie wystarczy jakikolwiek sensowny, regularny trening i rekord życiowy jest gwarantowany. I nie są to bynajmniej jakieś pojedyncze sekundy wyszarpane ostatnim tchem, tylko minuty i to czasem dosłownie z dnia na dzień. Jest to niewątpliwie najbardziej wdzięczny okres w życiu biegacza i świetna motywacja do treningów. Potem jest już coraz gorzej…trenować trzeba coraz więcej, a progres coraz wolniejszy…do czasu…gdy zaczyna się bić głową w mur…
…mój mur poznałem w Trzebnicy, w Sylwestra 2015 roku.
Był piękny, grudniowy, mroźny dzień. Na starcie Biegu Sylwestrowego zjawiła się czołówka polskich biegaczy, z Arturem Kozłowskim, Arkiem Gardzielewskim i Mateuszem Demczyszakiem na czele.
Miałem wówczas rekord życiowy 37’43”, a będąc po bardzo udanym Półmaratonie Świdnickim w listopadzie, oraz przeczołgawszy się przez góry orką Skrżynskiego w grudniu, zamierzałem się z owym rekordem życiowym rozstać i to z rozmachem.
Bieg rozpoczął się dla mnie znakomicie. Czułem, że jestem w formie. Tempo było szybkie, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Półmetek minąłem z czasem 18’25”, co dawało szanse na wynik poniżej 37’ przy utrzymaniu tego tempa. Udało mi się je utrzymać gdzieś do ósmego kilometra, potem sponiewierała mnie paskudna kolka, która spowolniła mnie niemal do truchtu. Straciłem wówczas chyba z 10 pozycji. To właśnie wtedy wyrósł mur, w który bije głową po dziś dzień. Jak kolka odrobinę puściła, rozpoczął się podbieg, który mnie dobił. Na metę dobiegłem z czasem 37’17”. Choć było to pół minuty szybciej od rekordu życiowego, to czułem niedosyt. 37 minut, choć nie było to wówczas moim bezpośrednim celem, było na wyciągniecie ręki.
Drugie podejście odbyło się w Prusicach, w lecie, w tym samym czasie, kiedy nasi piłkarze grali ze Szwajcarią mecz na Mistrzostwach Europy. Nie byłem wtedy w formie, wracałem do treningów po roztrenowaniu, jednak płaska trasa, w przeciwieństwie do tej w Trzebnicy, wzbudzała nadzieje, że może da się mimo to powalczyć. Niestety aura tego dnia nie pozostawiła wątpliwości. Bieg odbywał się w temperaturze 35 stopni w cieniu, a cienia na trasie prawie nie było. Bieg w rozsądnym tempie był może przez pierwsze 2 km, potem już była tylko walka o przetrwanie. Pamiętam Damiana Cabaja, który był wtedy w życiowej formie, zaledwie kilka dni po Nocnym Półmaratonie, gdzie ustanowił nowy rekord KB Sobotka. Na 4 km go dogoniłem i już wtedy był cieniem samego siebie, a z każdym kilometrem było coraz gorzej. Był to z pewnością najbardziej upalny bieg w jakim brałem udział, bo panowały wówczas rekordowe temperatury tego lata. Pamiętam, że w pewnym momencie jeden z rywali przykleił się niemal do mnie i biegł w ten sposób przez kilkaset metrów, chowając się w moim cieniu. Nie wiem czy w ogóle rzucałem jakikolwiek cień, bo słońce było wysoko jak na Saharze, jednak desperacja podpowiadała biegaczom różne pomysły. Na mecie zjawiłem się z czasem 40’17” i jak na tamte warunki było to całkiem nieźle. Mój mur miał tu postać palącego słońca i był nie do przeskoczenia.
Kolejna próba, trzecia, odbyła się już w tym roku w Miękini. Trasa płaska, pogoda do biegania świetna, jak to na wiosnę, dodatkowo byłem dość mocno nabuzowany, chcąc odreagować niezbyt satysfakcjonujący start w Półmaratonie Ślężańskim. Żadnych podbiegów, żadnego słońca, a do tego nadmiar adrenaliny. Cóż mogło mnie powstrzymać? Formie co prawda do szczytu jeszcze dużo brakowało, ale było już na tyle dobrze, aby próbować ów mur przeskoczyć. Zacząłem jak zwykle mocno, za mocno, jak gimnazjalista na swoich pierwszych zawodach. Biegłem pierwsze kilometry razem z czołówką, a potem, gdy tętno już dawno przekroczyło poziom alarmowy, słabłem z każdą chwilą. Na półmetku czas jeszcze nie nie był taki zły, nawet lepszy niż w Trzebnicy, ale była to już równia pochyła. Na moje szczęście biegłem z Bartkiem Wojsławem, a trzymając jego tempo, kilkakrotnie nie pozwoliłem sobie zwolnić, choć gdybym biegł sam to raczej na pewno tak by się stało. Po siódmym kilometrze był odcinek przez las, drogą gruntową. Tam tempo było już ślimacze. W końcówce jakieś nieznane pokłady rezerw energetycznych sprawiły, że złapałem drugi oddech. Przyspieszyłem, udało mi się zgubić Bartka, a gdy wróciła nadzieja, że jeszcze nie wszystko stracone, to na ostatni kilometr pobiegłem na 110% możliwości. Na mecie było 37’12”. Dobrze, bo nowy rekord życiowy, co prawda tylko 5 sekund, ale jednak. Źle, bo mój mur nadal stal przede mną niewzruszony i uśmiechał się kpiąco. Tym razem zabrakło 12 s., tylko 12 s., które przy rozsądnym początku można by urwać, i aż 12 s., bo na finiszu dałem z siebie wszystko i więcej wycisnąć nie było szans. Średnie tętno całego biegu, jak na mnie, było bardzo wysokie, więc więcej tu było determinacji niż formy.
Czwarte starcie miało miejsce w Jeleniej Gorze. Bylem wtedy świeżo po rekordowym półmaratonie w Mietkowie. Nie było już tutaj żadnych wymówek. Podobnie jak Wojtek Franaszczuk jechaliśmy do Jeleniej po nowe rekordy życiowe i każdy inny wynik mógł być tylko rozczarowaniem. Był pierwszy maja, lokalizacja biegu w kotlinie pośród gór, więc powinno być chłodno, idealnie do biegania. Jedynie profil trasy, z dość wyraźnym podbiegiem, wzbudzał pewne obawy. (Pełna relacja z tego biegu jest tutaj). Podsumowując, start znów za szybki, potem podbieg i bardzo mocny przeciwny wiatr, który wyssał ze mnie całą energię. W okolicach 7 km jakiekolwiek nadzieje na pokonanie 37’ prysły, na koniec jeszcze do tego doszła, zapomniana ostatnimi czasy, kolka i na metę dowlokłem się z czasem 37’43”. Myślę, że pomijając wiatr, który był poza moją kontrolą, głównym problemem okazała się tutaj regeneracja. Tydzień po półmaratonie to jednak nie jest najlepszy czas na rekordowe 10 km, bo za wcześnie by się w pełni zregenerować, a za późno by wykorzystać szczyt superkompensacji. Być może, gdybym odpuścił jeden z treningów i więcej odpoczął w poprzedzającym tygodniu, udałoby się coś więcej wycisnąć, a tak mój mur wciąż wznosił się przede mną nietknięty, irytując mnie coraz bardziej.
Podejście piąte, Smolec, to miał być ostatni raz. Płaska trasa, w miejscowości skąd pochodzę, doping rodziny i znajomych, siła biegowa była, tempa na treningach naprawdę niezłe, Garmin pokazywał pułap tlenowy wyższy niż przed maratonem we Florencji. Cóż mogło pójść nie tak tym razem? Otóż mogło. Przede wszystkim pogoda, 27 st. w cieniu to co prawda nie tyle co w Prusicach, ale jak na biegi długodystansowe zdecydowanie za gorąco. Do tego kilka błędów taktycznych.
Długa i zupełnie niepotrzebna rozgrzewka w pełnym słońcu. Zamiast truchtać w cieniu popijając płyny i spokojnie czekać na start, zrobiliśmy sobie z Wojtkiem wybieganie w pełnym słońcu. Błędem mogło być pozbycie się czapki na drugim kilometrze. Niepotrzebne zającowanie na Biegu Młodzieżowym trzy dni wcześniej, pędząć ile sił w nogach wokół Sobóckiego Rynku, straciłem wyczucie bezpiecznej prędkości, przez co w Smolcu zacząłem jak wariat. Wojtek popełnił ten sam błąd. Wystrzelił na starcie jak rakieta i na pierwszych 200 metrach zyskał kilkusekundową przewagę nad czołówką. Czołówką w której znajdowali się miedzy innymi Jacek Sobas (PB 32’10), Paweł Metner (PB 31:22), Paweł Pelc (PB 33’47) i kilku innych zawodników z rekordami życiowymi poniżej 35’. Ja troszkę zostałem na starcie, ale szybko udało mi się stratę nadrobić. Gdy doszedłem czołówkę, uświadomiłem sobie, że coś jest nie w porządku. Wojtek Franaszczuk biegnie sam z przodu, potem długo nic, a potem grupa Jacka Sobasa. Pierwsza myśl, może Jacek prowadzi swoja grupę z #SobasTeam na 40’, druga myśl, że Wojtek biegnie za szybko, nie trafiła na podatny grunt. Na dodatek jeszcze w tym samym momencie usłyszałem Anię Franaszczuk krzyczącą do mnie „Radek goń go” i automatycznie, jak ten kretyn, bez namysłu, pobiegłem za nim. Jak po kilkuset metrach spojrzałem na zegarek i zobaczyłem tempo znacznie poniżej 3’30, to wiedziałem już co było tutaj tak bardzo nie tak. Odrobinę przystopowałem, złączyłem się z powrotem z grupą Jacka Sobasa i biegłem z nimi kolejny kilometr. Dobrze się z nimi biegło, Jacek miał fajny, długi, równy krok. Miałem chrapkę by zadomowić się w tej grupie na dłużej, ale jednak rozsądek zwyciężył, bo bieg w tempie 3’25 to jednak było zdecydowanie za szybko, wiec z czasem odpuściłem. Wojtek też zwolnił, pozwolił się im minąć i zrównaliśmy się, gdzieś po drugim kilometrze. Zapytał mnie „Jakie mamy tempo?” Odpowiedziałem mu, że dużo za szybkie. Obaj zwolniliśmy jeszcze bardziej. W okolicach 3 kilometra poczułem w suchość w ustach, pierwsze oznaki odwodnienia. Tak szybko? Niemal się załamałem. Oznaki odwodnienia pojawiają się zazwyczaj wtedy, gdy jest już za późno by cokolwiek temu zaradzić. Uzupełnianie płynów w tym momencie nie uratuje już sytuacji. Wiedziałem, że czeka mnie równia pochyła i namiastka maratońskiej ściany. Pomimo, że tempo miałem jeszcze całkiem przyzwoite (3’42), i kilkanaście sekund zapasu ze względu na mocny początek, to morale stoczyło się w otchłań. Każdy z kolejnych kilometrów był wolniejszy: 3’46, 3’52, 3’54, 4’04, a mur rósł przede mną nieubłaganie. Na ulicy Chłopskiej (3-5 km) cienia nie było wcale i jak na złość chmury unikały słońca. Dwa punkty z piciem i kurtyna wodna pomogły zaledwie na kilka sekund. W Krzeptowie (7 km) dodatkowo był podbieg, niewielki w porównaniu do naszych Ślężańskich hopek, ale przy tej pogodzie był dodatkową kłodą pod nogi. Wojtek biegł przede mną kilkanaście metrów, nawet nie próbowałem go gonić. Podobnie jak mi tempo spadało mu wraz z kolejnymi kilometrami. Mimo to na dziewiątym kilometrze wyprzedził zawodnika w czerwonej koszulce #SobasTeam (Sebastian Tubek, PB 34’35), kilkaset metrów dalej ja również poszedłem w jego ślady. Na ostatni kilometr udało mi się jeszcze zmobilizować ostatki sił i przyspieszyć, ale strata była już zbyt duża by przeskoczyć mój mur. Pomimo głośnego dopingu i świetnej atmosfery na trasie, na mecie zjawiłem się z czasem 37’56. Znów się nie udało. Znowu niedosyt. Choć biorąc pod uwagę warunki pogodowe to naprawdę nieźle pobiegłem. Bylem 10-ty open, choć w pierwszej piętnastce wszyscy mieli lepsze życiówki na 10 km ode mnie. Udało mi się wyprzedzić zawodnika z rekordem życiowym poniżej 35’. Niemal każdy z rywali, który był przede mną, pobiegł co najmniej minutę wolniej od swoich możliwości. Patrząc w ten sposób, start był całkiem przyzwoity. Mimo to czuję rozczarowanie. Logiczne argumenty nie docierają, gdy przed oczami nadal stoi mur, który nie chce runąć. A przecież musi runąć, wszak Jacek Kaczmarski nie mógł się mylić.
Analizy tempa dla wszystkich opisanych biegów
Wiem, że brzmi to wszystko trochę dramatycznie. Dla ktogoś kto nie biega może się to wydać co najmniej osobliwe, kilka sekund w tą, kilka w tamtą. Co za różnica? Patrząc na to rozsądnie, nie można zaprzeczyć, że różnica jest prawie żadna. Nie zmienia to faktu, że biegaczy nikt z rozsądku nie rozlicza, a dla tych kilku sekund, wielu z nich jest w stanie poświecić na prawdę dużo. To nie są żarty, bywa że rozgrywają się prawdziwe dramaty.
Ta historia nie ma happy endu…jeszcze. Nie ma tu szóstej próby, gdzie po heroicznej walce, pokonałbym swoje słabości i zwyciężył sam siebie. Jest tylko szara biegowa rzeczywistość. Od nowa trening dzień po dniu, od nowa przygotowania, od nowa nadzieje, że kiedyś w końcu się uda.
Na razie jednak czas wycofać się na z góry upatrzone pozycje, przegrupować siły, odbudować pewność siebie na innym dystansie, a potem wrócić na 10 km i spróbować po raz kolejny. ‘Never give up, never surrender’. To jest mantra, którą jak piętno na psychice wyciska maraton, a raczej miesiące przygotowań do niego.
Teraz jednak główny cel to wrześniowy półmaraton w Budapeszcie i magiczna granica 1:20. Wcześniej będzie Bieg Niezłomnych w Sobótce, potem pierwszy maraton górski na GPŚ i zakończenie cyklu Superbieg. Po tym, późną jesienią lub wczesną wiosną, przyjdzie czas na 37’ po raz szósty.
Tym razem pobiegnę negatywnym splitem, z pierwszymi kilometrami w tempie 3’45 i ani sekundy szybciej. Negatywny split jest tutaj kluczowy. W maratonie czy półmaratonie dystans wzbudza na tyle respektu, że łatwiej opanować adrenalinę i trzymać się założeń taktycznych. Kto raz poznał maratońską ścianę, nigdy tego dystansu nie zlekceważy. Na 10 km zazwyczaj jest inaczej, bo obawa zbyt dużej straty na początku oraz swojego rodzaju nonszalancja zbytnio poluzowują ryzy taktyczne. Następnym razem będzie jednak inaczej, obiecuję to sobie. W końcu musi się udać. Pięć nieudanych prób powinno wystarczyć by wyciągnąć z nich jakąś naukę.
Autor: Radek Puchała, KB Sobótka
Źródło: Strona internetowa Klubu Biegacza Sobótka www.kbsobotka.pl
KOMENTARZE DODAJ KOMENTARZ